Przepis na kopytka jest tutaj (zajrzyjcie sobie, pozwiedzajcie jeśli nie znacie, gdyż blog ciekawy), ja tylko zwiększyłam nieco ilość obu mąk, a zamiast pełnoziarnistej dodałam białą typ 650, bo tylko taką miałam - reszta bez zmian. Nie trzeba żadnych stolnic ani wielkich zabiegów - wszystko zrobiłam w jednej misce i na większej desce do krojenia. Nie musiałam nawet podsypywać mąki pod kluski, bo się nie kleiły wcale do noża i deski. Sami widzicie, ze przepis wart udostępniania szerszej publiczności :)
Sos pieczarkowy: zrumienić na oleju pokrojoną cebulę, dodać pokrojone pieczarki, sól, pieprz, listek laurowy i ziele angielskie (ze 2 ziarenka) - te przyprawy to w moim domu tradycyjnie sztywny zestaw do sosu z pieczarek - lubię powtarzać smaki z dzieciństwa. No więc dusić te pieczarki z cebulą i przyprawami pod przykryciem kilka minut, ew. podlać odrobinę wrzątku, gdyby było za sucho, ale dodatek soli powinien spowodować puszczenie soków z warzyw. Gdy już miękkie dodać rozmieszaną w 1/2 szklance wody łyżeczkę mąki kukurydzianej (albo pszennej, co kto tam ma w szafce - rozbełtać w słoiku, prawda...), dodać do pieczarek i gotować jeszcze kilka chwil. Jeśli zbyt gęste rozrzedzić wrzątkiem.
Tych pyszności tylko spróbowałam, bo postanowiłam zadbać o linię. Przez to wcześniejsze zupełne, kilkumiesięczne unieruchomienie, a i obecnie nie mogę przecież brykać - o bieganiu nie ma mowy, co najwyżej rower, ale nie forsownie, jak powiedział lekarz, zatem żaden survival po okolicznych polach czy lesie koło Sękocina lub Magdalenki nie wchodzi w grę - a jeździło się drzewiej, jeździło...widywało się nawet borsuka, tudzież olbrzymią sowę lub sarnę - tacy mieszkańcy są w lasach między dwiema ruchliwymi trasami i ledwie kilkanaście kilometrów od centrum Warszawy. W każdym razie ostatnio zaczęłam przypominać wypasiony ponton, coraz mniej ubrań na mnie pasuje, a w lustro to już patrzeć nie mogę (nie mówiąc o wyświetlaczu na wadze...). Te ostrożne jazdy na rowerze to... więcej bym się zmęczyła szybko idąc, ale przecież nie mogę chodzić nadmiernie ostatnio, a już tym bardziej nie szybko... Muszę więc wspomóc się dietą - postanowienie:
-przede wszystkim więcej warzyw surowych lub gotowanych na parze, tudzież pieczonych + kasze - mniej kotletów, pieczywa, klusek i zawiesistych sosów.
-słodyczy ostatnio jadam niewiele (tak mi się jakoś na stare lata porobiło...), ale te lody ryżowe w zamrażalniku... zjadłam 1 (słownie: JEDNĄ) płaską łyżkę dziś i na tym koniec.
-kawa, tu był poważny problem, gdyż wypijałam codziennie 2-3 filiżanki, niekiedy 4, ale w każdej 2 kopiaste łyżeczki cukru (takie kopiaste, ze prawie 3...) - od dziś kompletnie bez cukru - właśnie wypiłam jedną i powiem Wam, ze nawet całkiem, całkiem jest - kwestia zaprogramowania umysłu i motywacji (a moją jest nadciągające lato i upały, a co za tym idzie cieńsza i mniej ukrywająca niedoskonałości odzież...)
-mleko do porannego musli zakupić zwykłe, a nie jak do tej chwili słodzone i smakowe...
- przynajmniej 1,5 litra wody dziennie - popijam sobie wodę z dodatkiem soku z cytryny - pierwszą szklankę zaraz po przebudzeniu, jeszcze przed śniadaniem. Każdą chętkę na przekąskę miedzy posiłkami też zapijam wodą - jeśli nie pomoże (a przeważnie pomaga) i głód doskwiera nadal podjadam kilka sztuk migdałów lub słonecznik - moczony, prażony lub po prostu taki zwykły, suszony.
-ostatni posiłek przed godziną 19.00 - chodzę dość późno spać, nie chcę robić wielkich przerw, bo już z doświadczenia wiem, ze zbyt silny głód nie pozwala mi usnąć, a nie chcę podjadać tuż przed snem.
-maksimum ruchu w miarę możliwości - no to wychodzę na ten rower niekiedy - właściwie prawie codziennie, ale co to za jazda...?! Zdarza się, że towarzyszę spacerowi moich koleżanek - one szybki marsz, ja na najmniejszej przerzutce na rowerze - one zgrzane, zziajane niekiedy i zmęczone (czyli tak właśnie jak ma być) ja w swetrze, lekko znużona, bo tempo jazdy przecież zawrotne - ot, rehab dla stawów kolanowych i tyle...
Na razie to tyle postanowień- w praniu pewnie wyjdzie jeszcze kilka. Nie jedno odchudzanie (z sukcesem!) już za mną, więc i temu pewnie podołam.
Dlaczego o tym piszę na blogu? Bo jednak jest to mobilizujące - głupio będzie teraz wrzucić tu jakieś tuczące żarcie. No, może od czasu do czasu zrobię wyjątek - w ramach nagrody dla siebie i dla Was ;)
W związku ze związkiem dziś jadłam - rano resztę botwinki z ziemniakami + łyżka młodej kapusty - postanowienie uczyniłam przed obiadem dopiero, poirytowana kolejną próbą zmieszczenia się w te ciuchy, które mam w szafie - postanowiłam kiedyś nie kupować większych rozmiarów - jeśli przestanę się mieścić w to co mam, należy podjąć szybkie kroki przeciwdziałania kryzysowi - nadszedł właśnie ten moment...
Poza tym były warzywa na parze z winegretem na oleju lnianym oraz plasterkami świeżego czosnku (M.kupił niedawno tak świeży, ze obiera się prawie sam, jak moczone migdały, a jak pachnie!)+prażony słonecznik
Kawa bez cukru |
Lody - następna łyżka w niedzielę... |
Ku pokrzepieniu słucham Comy - tu kawałek w sam raz na dzisiejsze popołudnie.
Ech...!
A od kiedy małpy mają kopytka, hę? ;)
OdpowiedzUsuńTe kopyta pewnie stąd, że we mnie siedzi mały diabełek :D
Cieszę się, że Ci mój przepis podpasował. Przypomniałaś mi tym to, że bardzo dawno ich nie robiłam. Może jutro? :)
Małpo, chyba w każdej z nas siedzi - przynajmniej we mnie, więc jest nas dwie ;)
UsuńOj, podpasował mi ten przepis - sprzedałam go dziś mięsożercom i też podpasował - idzie w świat :)
A jutro jak myślę jest doskonały dzień na kopytka (patataj patataj...) ;)
Świetne :) ja uwielbiam kluski i kopytka :)
OdpowiedzUsuńZapraszam
zdrowiezwyboru.blogspot.com
będę zaglądać ;)
Usuń