sobota, 31 sierpnia 2013

Owsianka, obiady jak u mamy i parę nut


Owsianka była grana dziś rano. I to taka na wypasie. Płatki (zawsze górskie!) moczyły się od wczoraj w wodzie w rondelku. Nie wiem, czy to konieczne, żeby aż tyle czasu - po prostu już wczoraj naszła mnie chęć na tę owsiankę w okolicach podwieczorku, ale czasu zbrakło na wykonanie. 



Na owsiankę:
-płatki owsiane (górskie) zalane wodą i ugotowane na pół gęsto - można namoczyć wcześniej, będą troszkę delikatniejsze
oraz, na ten przykład:
-rozgnieciony, przejrzały banan
-maliny
-pokrojona nektarynka
-orzechy włoskie
-cynamon

Połączyć gorącą breję płatkową z resztą składników. I już.

A skoro mowa o podwieczorkach, to przed chwilą wciągnęłam taki oto:



I moja Wielka Nieskończona Miłość - fasolka z "piaseczkiem" - zjem każdą ilość...


A tu jedno ze śniadań - grzanka z chleba z gęstym mlekiem kokosowym (Kier) i domowym dżemem z jeżyn




No i obiady - kotlety Victorii z poprzedniego postu - tu w towarzystwie gotowanych buraków (+sos sojowy+plasterki czosnku) polanych sosem czosnkowym - mleczko kokosowe+garść nerkowców+ząb czosnku roztarty z solą+sok z cytryny+musztarda+pieprz.
Sałatka obok, to sałata+czerwona cebula+papryka+sos czosnkowy - ten od buraków.

 a tu te same kotlety - widać z czym, prawda?


Użytkownicy Facebooka widzieli już - na zdjęciach moja duma - pomidorki koktajlowe. Wyhodowałam 22 krzaczki. Owoce właśnie zaczynają dojrzewać. Póki co udało mi się zjeść 6 sztuk.Ale słodkie, mówię Wam!




Przypadkiem zupełnie zajrzałam do Empiku, a tu nowy magazyn Vege. A gdy wróciłam do domu na furtce wisiał nowy katalog IKEA.
Fajnie.

Jeśli chodzi o muzykę bywam maniaczką. Jak już na coś wpadnę i mnie zainteresuje, zgłębiam temat i nie słucham niczego innego. Ostatnio odkrywam działalność Coreya Taylora. Człowiek-orkiestra, a przy okazji ciekawy, mocny głos. No i powierzchowność niczego sobie ;-p
Może brzmienie i sposób wykonania Slipknot i Stone Sour - kapel, w których śpiewa, nie do końca mi odpowiada - niby fajnie, ostro i z przytupem, ale te melodyjne wstawki wokalne w refrenach przerywają pobudzające działanie, którego szukam w muzyce. Choć trzeba przyznać, że nadają nieco łagodzącego romantyzmu. Niektórzy tego szukają. Teledyski niesłuychanie amerykańskie w stylu - zbyt często przerysowane emnocjonalnie niestety.W zasadzie znałam obie grupy już dawno, ale dopiero postać Taylora i to, co robi poza graniem w swoich obu zespołach (fragmencik wrzuciłam do poprzedniego postu, poniżej drugi, dobrze znany, z Apocalyptica), sprawiła, że zaczęłam zgłębiać to co tworzą zespołowo właśnie. Nie jest to muzyka do słuchania podczas przyrządzania obiadu, jak Coma czy RHCP (przed odejściem Fru...!). No i momentami nieco afektowana. Jednak jakoś wpada mi w ucho - taki mam już chyba feler... Mogliby być też nieco bardziej charakterystyczni instrumentalnie. Ale trzeba przyznać, że popylają nieźle, a Corey nadrabia barwą głosu (potrafi być i delikatny, i charczący jak trzeba) i stroi na tyle, że daje radę wytrzymać. No ma chłopak moc. I talent. Najlepiej zamknąć się w pokoju, (lub w sobie, ze słuchawkami na uszach), rozkręcić potencjometr na maksa i zanurzyć się w dźwięki oraz słowa, bo i te całkiem, całkiem niekiedy. O ile pominąć gęste rymy częstochowskie oczywiście ;p
Poniżej kilka bardziej znanych kawałków.






Następna w kolejce będzie najpewniej Gojira, którą słucha część moich (głównie internetowych) znajomych i wydaje się być dosyć interesującą kapelą. Ale ogarnę to dopiero jak nasycę się tym co powyżej... ;)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Hummus improwizowany, obiad naprędce i takie tam...

 Tak się odgrażałam, że mój blog z książki kucharskiej będzie się przeobrażał w garść informacji o życiu weganki i jej rodziny. Chciałam pokazać wahającym się, że wegański styl życia możliwy jest nie tylko w wieku młodzieńczego buntu, i że można żyć w ten sposób pracując (lub chorując :p), prowadząc całkiem normalny dom i mając zupełnie normalną rodzinę, bez mantr, mandali, kadzideł i innych dziwnych rzeczy, które odstraszają wielu potencjalnych kandydatów na weganina. Bo wielu uważa, że weganizm to jakiś rodzaj religii inspirowanej religiami wschodnimi. Dla niektórych może i tak jest. Przeważnie jednak żyje się całkiem normalnie, całkiem zwyczajnie się gotuje i brudne gary też wyglądają zupełnie jak zazwyczaj... Tyle tylko, że się nie używa produktów odzwierzęcych. Ale nadal wiele zdjęć które zamieszczam zbyt często jednak jest w stylu ilustracji do książki kucharskiej - takie nieco odrealnione, co też może zniechęcać i onieśmielać tych trochę mniej wprawionych w kucharzeniu.  A nie tak miało być...


 To co powyżej i poniżej to przepyszny hummus. Wyjątkowo dobrze dobrałam proporcje składników, choć wszystko jak zwykle dodawałam "na oko". Nie zawsze się tak udaje... W zamyśle miał on być (ten hummus) z dodatkiem suszonych pomidorów z zalewy, ale tak się rozsmakowałam w wersji podstawowej (puszka ciecierzycy odsączona, prażony, zmiksowany sezam, sok z cytryny, wielki ząb czochu roztarty z solą, sos sojowy, olej lniany), że pomidory towarzyszyły mu na grzankach jako dodatek.


No mówię Wam, pisząc o tym hummusie uaktywniają mi się ślinianki oraz czuję przyjemne mrowienie w nadgarstkach.
Czemu akurat w nadgarstkach...?


Powraca temat kotletowo-burgerowy. O ile długo miałam z nimi kłopot, tak teraz trafiłam na kolejny, genialny przepis. Tym razem kotlety smażone z bloga Vegan Victorry - autorstwa uroczej weganki, którą miałam okazję poznać kilka miesięcy temu na spotkaniu wege blogerów organizowanym przez Puszkę. Nawet M., który zawsze marudzi, że mu wegańskie kotlety smakują głównie tłuszczem, pochwalił tym razem. No sukces...!

Przepis nieco zmieniłam (nie nowina, prawda...?), dodając białą fasolę zamiast czerwonej i dosypując łyżkę bułki tartej i 2 łyżki mąki kukurydzianej zamiast tych dawek podanych w przepisie. No nie miałam wszystkiego na podorędziu, a przepis na te kotlety umieszczony na Weganizm.Spróbujesz? zanęcił mnie tak nagle, że nie było czasu na robienie zakupów. Wszak gotowanie to nie operacja na otwartym sercu - można nieco poimprowizować... ;)
Obtaczałam w mące z sezamem.

Obok kotletów sałatka z kalafiora - też improwizowana:
-pół kalafiora
-kawałek czerwonej papryki
-pół pomidora
-ogórek kiszony
-kilka suszonych pomidorów z zalewy
-ćwierć czerwonej cebuli
-prażone na suchej patelni pestki słonecznika i sezam
-natka i koperek
-sól i pieprz
-hummus
Warzywa i zieleninę pokroić dość drobno, dodać przyprawy, ziarna i hummus- wymieszać porządnie
Sycąca...

Po obiedzie odpoczynek - ja na kanapie, Kicia na tarasie zawinięta w dywan. Uwielbia to! Czasami sama podnosi brzeg dywanu i wsuwa się pod spód wygrzewając się w ten dziwaczny sposób na słońcu...


 I jak tu jej nie kochać... ;)

Pisałam o tym na Facebooku, ale nie wszyscy macie tam profil - wczoraj dokonałam miłego odkrycia - załatwiałam jakieś sprawy w Raszynie, a że była już pora obiadowa, postanowiłam sprawdzić małą kebabownię przy al. Krakowskiej. Okazuje się, że ich falafel jest lepszy od wszystkich, które do tej pory jadłam. Wprawdzie nie produkują hummusu, ale miły, młody człowiek, który mnie obsługiwał, widząc, ze nie chcę sosów jogurtowych i majonezowych, specjalnie dla mnie otworzył puszkę tego hummusu, która w detalu kosztuje 7zł za ok. 400 gramów, a ja miałam go w cenie kanapki.
Zatem przepysznie doprawiony falafel na cienkim cieście z hummusem, z odrobinką ostrego sosu i hałdą surówek nabyłam za jedyne 8 zł. Sami rozumiecie, że nie można takiej informacji zachować dla siebie... ;)





A tu, lekko podrasowane zdjęcie wczorajszego zachodu słońca nad Jankami. Nie wolno mi przeciążać stawów, ale na godzinkę na spacer mogę iść. Korzystam zatem, bo dopiero gdy zaczęłam chodzić regularnie, przestałam tyć (brak ruchu jest naprawdę zabójczy dla figury, a niepotrzebny nadmiar przeciąża te moje felerne stawy...), a nawet trochę schudłam. Jednak sama dieta niewiele daje...
Na spacerze, tu gdzie mieszkam, oprócz takich zachodów słońca można spotkać bociana, lisa, a nawet lochę dzika wraz z młodymi. Kilka tygodni temu przebiegła nawet przed nami przez jezdnię w odległości ok 20 metrów. Miałam pietra jak nie wiem, ale ona chyba większego, bo z kwikiem pobiegła kurcgalopkiem w pobliskie krzaczory ;) Kilka razy widziałyśmy z daleka samca dzika - olbrzymie zwierzę...! I to wszystko dzieje się ledwie 14 km od Centrum Warszawy...! :)



I jeszcze muzyka. Ostatnio często słyszę w Antyradio ten kawałek - Jah Jah Frankowski, dziękuję! - może nieco (wiem, nadużywam tego słowa...) egzaltowany, ale krew nie woda, serce nie sługa, a ja słuchając tego mam ciary i nic na to nie poradzę :p





LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...