Jeśli pączki domowe, to koniecznie z konfiturą malinową, i koniecznie posypane cukrem pudrem - żadnego lukru! Żadnej też czekolady w polewie czy w nadzieniu, ani żadnego budyniu - w tej sprawie jestem absolutnie konserwatywna.
Przygotowując pączki zaglądałam na blog I can't believe it's vegan. Dokonałam kilku modyfikacji przepisu - dodałam na przykład 1 łyżkę spirytusu - moja mama mówi, że spirytus sprawia, iż pączki (lub faworki) nie chłoną tak bardzo tłuszczu podczas smażenia na głębokim oleju. No nie chłoną.
Potrzebne będą:
-1 kg mąki
-2/3 szklanki oleju
-1 łyżka octu
-1 łyżka spirytusu
-2 szklanki mleka roślinnego (u mnie ryżowe)
-2/3 szklanki cukru
-1 cukier waniliowy
-50 g drożdży (pół kostki)
-olej do smażenia
Mleko podgrzać z cukrem w rondelku. W drugim podgrzać olej. Nie przesadzić - to ma być tylko porządnie ciepłe, ale nie gorące, żeby wspomóc rośnięcie drożdży, a nie je zabić.
Robimy zaczyn: do dużej miski wlać kilka łyżek mleka z cukrem, dodać łyżkę mąki wkruszyć drożdże - wymieszać aż składniki połączą się. Ewentualnie dodać nieco mleka. Pozostawić na kilkanaście minut pod ściereczką, żeby drożdże "ruszyły". Następnie dodać resztę składników i ugnieść gładkie ciasto. Znów pozostawić do wyrośnięcia pod przykryciem - u mnie zajęło to ok. godzinę.
Gdy już ciasto zwielokrotni swoją poprzednią objętość (tak, tak!) odrywać nieduże kawałki, rozgniatać na okrągłe placuszki, na środek każdego nakładać troszkę konfitury i sklejać porządnie brzegi. Ja każdy taki pączek odkładałam na blachę piekarnikową wyłożoną papierem do pieczenia, co zapobiegało przywieraniu ciasta do dna. Gdy już wszystkie pączki będą gotowe, przykryć całość czystą ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce do ponownego (no niestety...) wyrośnięcia na kolejne 30 minut.
W szerokim garnku porządnie rozgrzać olej (jakieś 3/4 litra) - ostrożnie układać pączki i smażyć z dwóch stron do ładnego zrumienienia. Wyjmować łyżką cedzakową na papierowy ręcznik. Gdy już nieco ostygną posypać cukrem pudrem.
Uwaga: jeśli olej będzie zbyt gorący, pączki pięknie się zarumienią z zewnątrz, ale w środku mogą być surowe - trzeba dojść do wprawy i, przynajmniej na początku, spróbować każdą wyjętą partię.
Konfitura skończyła się niespodziewanie, ostało mi więc trochę ciasta (prawdę mówiąc prawie połowa...) zrobiłam zatem kolejną blachę tych malutkich pączków bez nadzienia.
A tu już czekają na nas...
To mi ostatnio brzmi w głowie
ładnie wyszły!
OdpowiedzUsuńzaraz idę robić moje :)
Dzięki :) Dziś na śniadanie zjadłam dwa ;)
UsuńI powodzenia!
Ładniutki :)
OdpowiedzUsuńJa będę delektować się surowymi pączkami ;)
o, a to ciekawe! jak się robi surowe pączki...? :)
Usuńsuper, wyglądają fantastycznie!
OdpowiedzUsuńdzięki :)
UsuńPączki! Ciociu, nie wiedziałam, że masz bloga :)
OdpowiedzUsuńBuziaki, Linka :)
ano mam :)
Usuńzaglądaj częściej :*
o, nie wiedziałam, że i Ty prowadzisz blog :)
Usuńdopiszę zaraz do obserwowanych.
jakbyś jeszcze założyła mu (temu blogu) profil na facebooku...
jkbc służę pomocą ;)
To były najlepsze pączki w moim Surrykacim życiu!!!
OdpowiedzUsuńDziękuje :*:*:*:*:*:*
Bardzo ciekawie napisane. Super wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń